Vincent Van Gogh – Listy do Emila Bernard

Vincent Van Gogh – Listy do Emila Bernard.

[Arles, druga połowa czerwca 1888 r.]

Drogi kolego Bernard8,

jestem coraz bardziej przekonany, że obrazy, które należałoby namalować, by malarstwo współczesne stało się całkowicie sobą i wzniosło się do poziomu odpowiadającego pogodnym szczytom, jaki osiągnęli greccy rzeźbiarze, niemieccy muzycy i francuscy powieściopisarze — przechodzą siły jednego, odosobnionego człowieka. Powstaną więc zapewne obrazy stworzone przez zespoły ludzi, łączących się dla spełnienia wspólnej idei.

Jeden, na przykład, posiada umiejętność wspaniałego zesta­wiania kolorów, a brak mu pomysłów.

Inny znów ma nadmiar nowych koncepcji, wstrząsających lub pełnych czaru, ale nie potrafi ich wyrazić w sposób dostatecznie wymowny przy pomocy swej ostrożnej i ograniczonej palety.

Głęboko ubolewać należy nad brakiem wspólnoty artystów, którzy się wzajemnie krytykują, tępią, chociaż na szczęście nie potrafią się nawzajem unicestwiać.

Powiesz, że całe to rozumowanie jest banalne. Niech i tak będzie! Jednak rzecz ta — zaistnienie jakiegoś Renesansu — ta sprawa, dalibóg, nie jest banałem.

Teraz zagadnienie techniczne. W następnym liście powiedz mi, co o tym sądzisz: po prostu umieszczę czerń i biel, te które sprzedaje nam kupiec, śmiało na palecie i będę je używać takie, jakie są. Wówczas — zważ, że mówię tu o uproszczeniu koloru na wzór Japończyków — kiedy zobaczę w zielonym parku o różowych ścieżkach pana ubranego na czarno, będącego z za­wodu sędzią (Żyd arabski w Tartarinic Daudeta nazywa tego czcigodnego urzędnika Sędzią pokoju), czytającego „Kuriera”. Ponad nim i ponad parkiem niebo z czystego kobaltu.

Dlaczego wówczas nie namalować owego Szędziego pokoju zwykłą czernią słoniową, gazetę zaś zwykłą surową bielą. Japoń­czyk przecież odrzuca refleks, kładzie płaskie plamy barwne jedne obok drugich i charakterystycznym zarysem określa ruch lub kształt. […]

Ujrzałem wreszcie Morze Śródziemne, przepłyniesz je zapewne przede mną. Spędziłem tydzień w Saintes Maries i aby tam do­trzeć, przejechałem dyliżansem Camargue, z winnicami, wy­dmami i terenami płaskimi jak w Holandii. Tam, w Saintes Maries, były dziewczęta przypominające Cimabuego i Giotta, szczupłe, proste, trochę smutne i mistyczne. Na zupełnie płaskiej piaszczystej plaży łódeczki zielone, czerwone, niebieskie, tak śliczne w kształcie i kolorze, że przywodziły na myśl kwiaty. Jeden tylko człowiek może płynąć w takiej barce; nie wypływają one raczej na pełne morze. Zawodzą, kiedy nie ma wiatru, a znów wracać muszą na ląd, kiedy jest go choć trochę za wiele.

Podobno Gauguin wciąż jeszcze choruje. Ogromnie ciekaw jestem, coś zrobił ostatnio. Ja wciąż robię pejzaż, załączam szkic (patrz szkic barek). Również miałbym wielką ochotę obejrzeć Afrykę, ale raczej nie ustalam z góry planów na przyszłość. Zależeć to będzie od okoliczności.

Co chciałbym poznać, to efekt wywołany przez intensywniejszy błękit nieba. Fromentin i Gérome widzą ziemię Południa bez­barwnie i cała masa ludzi tak ją widzi. Mój Boże, zapewne — jeśli weźmiesz do ręki suchy piasek i będziesz mu się przyglądać z bliska; woda i powietrze oglądane w ten sposób będą również bezbarwne. Nie ma błękitu bez żółcieni i oranżu, jeśli więc dajesz błękit, to dawaj i żółcień, i oranż również, prawda? Powiesz mi, że wypisuję ci same banały.

W myśli ściskam Ci dłoń

twój Vincent

 

 [ Arles, koniec lipca 1888 r.]

Drogi kolego Bernard,

stokrotne dzięki za przesłane rysunki. Bardzo mi się podoba platanowa aleja nad morzem ze spacerującymi i dwiema rozmawiającymi kobietami na pierwszym planie. Podoba mi się również kobieta pod jabłonią, kobieta z parasolką; następnie cztery rysunki nagich kobiet, zwłaszcza rysunek myjącej się. Efekt szarości wzbogaconej czernią, bielą, żółcienią, brązem. Śliczne.

Ach, Rembrandt!… Niezależnie od całego mojego podziwu dla Baudelairea ośmielam się przypuszczać, zwłaszcza na podstawie tych właśnie wierszy, że prawie wcale nie znał Rembrandta. Wynalazłem tu i kupiłem małą akwafortę według Rembrandta; studium nagiego mężczyzny, realistyczne i proste. Stoi on oparty o drzwi czy słup w ciemnym wnętrzu. Padający z góry promień ślizga się po pochylonej twarzy i wielkich rudych włosach. To ciało tak prawdziwe i odczute w swojej zwierzęcości to jakby z Degasa. Powiedz mi, czy kiedykolwiek przyjrzałeś się dobrze TFołu czy Wnętrzu, jatki w Luwrze? Nie przyglądałeś się temu dokładnie, a Baudelaire jeszcze stokroć mniej niż ty. Byłoby dla mnie prawdziwym świętem móc spędzić z tobą któryś ranek w galerii Holendrów. Wszystko to nie daje się właściwie opisać, ale stojąc przed obrazami, mógłbym Ci pokazać wspaniałości o cuda, które sprawiają, że wcale nie prymitywami zachwycam się przede wszystkim i najbardziej bezpośrednio.

Cóż chcesz, tak mało jest we mnie ekscentryzmu; posąg grecki, wieśniak Milleta, holenderski portret, akt kobiecy Courbeta czy Degasa, każda z tych spokojnych i wymodelowanych doskonałości sprawia, że wiele innych rzeczy — zarówno prymitywi, jak Japończycy — wydaje mi się kaligrafią. Interesują mnie ogromnie, ale rzecz pełna — doskonałość — przybliża nam nie­skończoność. Rozkoszowanie się piękną rzeczą jest jak akt płciowy — chwilą nieskończoności.

Czy znasz malarza imieniem Vermeer, który namalował m. in. bardzo piękną holenderską damę, brzemienną. Paleta tego dziwnego malarza składa się z błękitu, cytrynowej żółcieni, perło­wej szarości, czerni, bieli; ściśle biorąc, w jego nielicznych obrazach można znaleźć wszystkie bogactwa pełnej palety. Ale zestawienie: żółcień cytrynowa, jasny błękit, perłowa szarość są dla niego równie charakterystyczne, jak czerń, biel, szarość i róże dla Velazqueza.

Wiem przecież, że Rembrandt i Holendrzy są rozproszeni po muzeach i kolekcjach i nie jest najłatwiejszą rzeczą wyrobić sobie o nich właściwe pojęcie, jeśli zna się jedynie Luwr. A jednak właśnie Francuzi: Charles Blanc, Thore, Fromentin i inni lepiej od Holendrów pisali o tej sztuce.

Ci Holendrzy nie mieli wcale wyobraźni i fantazji, ale posiadali niesłychanie dużo smaku i znajomości zestawień. Nie malowali Chrystusa, Pana Boga i różnych takich — chociaż jest co prawda Rembrandt, ale on jeden (i stosunkowo mało jest w jego dziele tematów biblijnych). On jeden malował wyjątkowo Chrystusów…, ale u niego w niczym to nie przypomina dzieł innych malarzy religijnych — to jakaś metafizyczna magia.

I w ten sposób Rembrandt malował anioły. W swoim autoportrecie przedstawił się jako stary, bezzębny, pomarszczony, z mycką na głowie. Obraz niewątpliwie z natury, w lustrze. Marzy, marzy i jego pędzel od nowa go portretuje, ale już z pamięci — wyraz tu coraz bardziej niespokojny i niepokojący. Marzy, marzy mu się dalej i oto — dlaczego i jak, nie wiem, ale podobnie jak u Sokratesa i Mahometa, którzy mieli swe opiekuń­cze duchy — Rembrandt maluje, poza tym starcem podobnym do niego, postać nadziemskiego anioła o leonardowskim uśmiechu.

Ukazuję ci malarza, który marzy i maluje z wyobraźni, a na wstępie twierdziłem, że charakterystyczną cechą Holendrów jest to, że nic nie wymyślają, że nie mają wyobraźni ani fantazji.

Czyżbym był nielogiczny? Nie.

Rembrandt nic nie wymyślił — on znał i tego anioła, i tego dziwnego Chrystusa — czuł ich. […]